To co zrobiłem jadąc rowerem z Sosnowca na Hel to był pikuś. Pryszcz. Pięć dni ale z przerwami, noclegami, odpoczynkiem, regeneracją nocami. Natomiast to co zrobiłem później było moim apogeum. Tego nie powtórzę już nigdy. To był mój prywatny, osobisty, złoty strzał. I powiem Wam tak… Jeżeli ja, Maciej syn Leszka, tak wielki (kiedyś) zwolennik bezruchu i zawzięty przeciwnik jakiejkolwiek aktywności fizycznej, wziął się za siebie i teraz robi takie rzeczy, a lekarz powiedział w 2017, że w 2018 roku będę miał pierwszy wylew, bo nie mogłem nawet spacerować, to uwierzcie mi… Każdy jest w stanie to zrobić. Każdy. Bez wyjątku.
Tydzień po wycieczce rowerowej z Sosnowca na Hel jeden ze sponsorów tej akcji – firma Forever Living Products, zaprosiła mnie na swoją wielką konferencję Success Day, abym wyszedł na scenę i krótko opowiedział o mojej eskapadzie nad morze. Pomyślałem, że nie wypada jechać tam samochodem. Wstałem więc dzień przed konferencją wcześnie rano, zrobiłem przedziałek, wypiłem śniadanie i pojechałem do Warszawy rowerem. 314 km w jeden dzień. Amen.
Jeszcze raz. W piątek przejechałem 314 km. Na konferencję biznesową z Sosnowca do Warszawy. Najbardziej w tym wszystkim cieszy mnie fakt, że jeszcze półtora roku temu nie byłem w stanie przejechać nawet 500 metrów. Musiałem zejść, usiąść na chodniku i odpocząć. I tutaj mam progres. Ale… Zrobiłem coś takiego pierwszy raz w życiu i ostatni. Na takim dystansie kondycja fizyczna już nie jest najważniejsza. Tutaj przede wszystkim liczy się psychika. Po 150 km człowiek zaczyna na drodze śpiewać, choć dobrze wie, że nie potrafi. Dżem, Led Zeppelin, The Beatles… Wszystko. Dobrze, że nikt nie nagrywał. Po 200 km człowiek już sam sobie zaczyna zadawać pytania. I cholera sam sobie na nie odpowiada. Pytania są trudne, a odpowiedzi nie zawsze spójne. Całe szczęście, że moja inteligencja jest tak zajebista, iż rowerowe i górskie wycieczki uprawiam w pojedynkę, samotnie, bo już nic się oprócz mnie na drodze nie mieści. Żartuję. To nie jest normalne.
Po 250 km może się pojawić mocne rozdwojenie jaźni. Jak u Tolkienowskiego bohatera raz Gollum, a za chwilę Sméagol. Dlatego każdy prawdziwy kontakt międzyludzki jest na wagę złota. Wart pielęgnacji i jak najdłuższego podtrzymywania. Żeby nie dać się uwieść mocy pierścienia. Tfu łańcucha. Po 300 km jazdy rozglądałem się za szpitalem. Mówię Wam pierwszy i ostatni raz. Wystarczy. Sprawdziłem się, wiem, że dam radę i wystarczy. Teraz już wiem, że lepsze są wyprawy rowerowe tak od 70 do 100 km. Takie spokojne, luźne, żeby zaczerpnąć deczko ruchu i powietrza, ale jednocześnie coś pozwiedzać. Bez niepotrzebnej napinki psychicznej. Amen. A oto krótka relacja zdjęciowa:
PS. Z całego serca dziękuję mojej fantastycznej, przecudownej trenerce za przygotowanie fizyczne i mentalne. Bez niej nie dałbym sobie rady. Nigdy. Żaneta. I LOVE YOU!