W zeszłym roku, po kilku ciekawych, udanych eskapadach rowerowych, postanowiłem zrobić coś jeszcze. Chciałem skorzystać z ostatnich dni dobrej pogody i zaliczyć jakąś fajną wycieczkę górską. Zakochałem się w górach. To świetny trening na wielu płaszczyznach. Wspaniała przygoda dla ciała i ducha jednocześnie. Udałem się zatem pod koniec roku w Tatry Wysokie (pierwszy raz w życiu) i wlazłem na Krywań. Było cudownie. Tego dnia nie zapomnę do końca życia.
Właściwie to byłem wcześniej w Tatrach, ale nie chce mi się o tym gadać. Porażka. Jakieś cztery lata temu pojechałem tam z większą wycieczką, której celem było dobrze zjeść, dużo wypić i wejść nad Morskie Oko. Potem jeszcze pojeść, dopić i zejść do Zakopanego. Zamysł ogólnie ciekawy, a intencje wielce słuszne. Z tym, że do celu nie dotarłem. Zrealizowałem wszystkie punkty oprócz dojścia do celu czyli nad Morskie Oko. Wszyscy weszli, nawet dzieci i starcy, tylko ja się poddałem. Po jakichś 300 metrach usiadłem na ławeczce, wypiłem piwo i wróciłem do autokaru. Totalna porażka.
Teraz już wiem, że wtedy nie miałem prawa wejść wyżej. Dziś już wiem, że wtedy miałem chorą pikawkę (uogólniona hipokineza czyli niewydolność serca). Byłem tłustym, schorowanym, sfatygowanym wieprzem, którego – bez owijania w bawełnę – prowadząc taki tryb życia, dni są policzone. 120 kg wagi przy wzroście kurdupla (brzuch wadzący już o kierownicę), zajebiście niezdrowy styl życia i zero jakiegokolwiek ruchu – nie licząc pisania na komputerze i jeżdżenia samochodem – zrobiło swoje. Wtedy, ta próba dojścia do Morskiego Oka, to był pierwszy dla mnie poważny sygnał wysłany od matki opatrzności. „Zrób coś ze sobą człowieku. Zobacz jaki jesteś niedołężny. Długo tak nie pociągniesz dziubku”. Po powrocie na chatę i wytrzeźwieniu postanowiłem zrobić doświadczenie i sprawdzić, czy aby na pewno jest z moją kondycją aż tak źle. Poszedłem z żoną na spacer. Po 300 metrach spokojnego marszu musiałem usiąść na chodniku i odpocząć. Potem poprosiłem żonę o powrót do domu. Kilka dni później wyciągnąłem z piwnicy rower. Pojechałem i to samo. 500 metrów i zaliczony zgon. Kiedy próbowałem złapać oddech leżąc na krawężniku, minął mnie rześki rowerzysta. Miał z osiemdziesiąt lat. To już było żenujące. Poczułem się jak szmata. To wtedy zacząłem się pierwszy raz wkurwiać na zmarnowane pod kątem zdrowotnym dwadzieścia lat życia. Z jednej strony dorobiłem się wspaniałej rodziny oraz stworzyłem Network Magazyn czyli znaną i prestiżową gazetę branżową. Dziś każdy w sektorze DS/MLM wie, kim jestem. To jest super. Ale pod kątem zdrowotnym doprowadziłem się do totalnej ruiny. To wtedy zaczęło we mnie kiełkować postanowienie, żeby wszystko w tym kierunku zmienić. Tym bardziej, że lekarz powiedział jasno: „jeśli nic pan nie zrobi, najdalej w ciągu roku będzie wylew i zawał”.
No i zainicjowałem prywatny projekt naprawczy MOVE YOUR ASS, który cały czas trwa. Kiedy zacząłem się inteligentnie odżywiać i ruszać, gdy schudłem 40 kg i miałem więcej siły, dostałem kopa. Długie spacery, dalekie wypady rowerowe, siłownia, góry… Pierwszy szczyt w Bieszczadach, kilka w Beskidach, potem normalną koleją rzeczy przyszła pora na Tatry. Pomogła mi w tym Małgorzata Radziejowska – bardzo miła znajoma, która mieszka na Podhalu i wynajmuje dla takich żółtodziobów jak ja kwatery (Gosia dziękuję!). Umówiłem się z nią i byłem u niej 14 września 2019 roku. Tam nad mapą układali już skrzętny plan trzej panowie, którzy następnego ranka również chcieli zdobyć coś ciekawego. Bez chwili namysłu dołączyłem więc do tej ekipy – wszak lepiej trzymać się znawców tematu – i 15 września 2019 roku o samym świcie wyruszyliśmy samochodem na stronę słowacką.
Krywań do 1793 roku uważany był za najwyższy szczyt Tatr (2494 m n.p.m.). Teraz już wiadomo, że Gerlach jest od niego o kilka metrów wyższy. Krywań to wyniosły szczyt w południowo-zachodniej części Tatr Wysokich po stronie słowackiej, o charakterystycznym, zakrzywionym wierzchołku, od którego wziął nazwę (nadal spotykana jest wśród starszych górali wymowa „Krzywań”). Muszę przyznać, że wejście było dla mnie dość trudne, zwłaszcza ostatnie 300-200 metrów. To nie to samo co Połonina Caryńska tudzież Babia Góra. To już dla amatora nieco większe wyzwanie. Kilkaset metrów od szczytu zaczyna się ostra jazda bez trzymanki. Ale jako żółtodziób nigdzie się nie spieszyłem. Kiedy się zmęczyłem odpoczywałem, nabierałem sił i dalej konsekwentnie do góry. Dałem radę. Poza tym najtrudniejszą kwestią nie była dla mnie sprawa wytrzymałości czyli kondycja, ale psychika, gdyż mam bardzo duży lęk wysokości. W takich górach jest to nie lada wyzwanie. Człowiek wchodzi, a cały czas już martwi się tym, jak zejść. Po drodze zrobiłem kilka prób i byłem przerażony. Nie wiem dlaczego, ale mój lęk wysokości daje o sobie znać nie kiedy idę pod górę, lecz jak schodzę w dół. Zapewne to kwestia ekspozycji, ogromnych przestrzeni. Schodząc w dół bardzo trudno jest mi postawić nogę na podłożu. Strach. Jakieś dziwne stany lękowe. Ale dałem radę. Wlazłem. Na górze olbrzymia radość. Szczęście. Zrobiłem to. Maciek syn Leszka. Jest zajebiście! W drodze powrotnej obrałem technikę dupo-zejścia czyli zjeżdżałem po skałach na tyłku podtrzymując się z tyłu rękami i plecakiem. Troszkę ucierpiały spodnie i moje kochane Mammuty, ale mniejsza z tym. Dałem radę. To nic, że zejście zajęło mi dwa razy więcej czasu niż wejście. Na szczyt szedłem ok. czterech godzin, a złaziłem ok. siedmiu godzin. Ale dałem radę. To jest najważniejsze. Jeszcze dwa lata temu mógłbym o tym tylko pomarzyć. Poniżej kilka zdjęć.
Dziś pisząc ten tekst i obmyślając już kolejną eskapadę, spoglądam ukradkiem na książkę, w której się właśnie zaczytałem bez opamiętania. Książka o Krzysztofie Wielickim. To mega gość. Dla mnie wzór do naśladowania. Kocham takich ludzi. Uwielbiam takie podejście do życia. Chcę to zrobić, więc mam to zrobić. I nie gadam o tym, że kiedyś to zrobię, tylko podnoszę dupę z fotela i robię to. Kocham ludzi czynu. Uwielbiam ludzi, którzy wyznaczają sobie cel i robią wszystko, aby go zrealizować. Też chcę być taki. Uwielbiam ludzi, którzy mają pasję. To pasja pcha ludzkość do rozwoju. Człowiek bez pasji, bez hobby, jest płytki, drętwy i samodestrukcyjny. Niby oddycha, nawet niby pożywia się i niby wydala czasem. Ale sam nie wie po co. Człowiek bez pasji nie żyje tylko egzystuje. Pielęgnujcie i rozwijajcie swoje pasje. Róbcie ciekawe rzeczy. Choćby po to, żeby później powstawały tak zajebiste książki. I dbajcie o zdrowie, bo warto. Życie jest piękne. Amen.
Traktowaliśmy wspinanie się nie tylko jako sport ekstremalny, ale też skondensowaną ilustrację narodowych cnót Polaków: umiłowania wolności, niezłomności, uporu, odwagi, solidarności, wreszcie fantazji, która pozwala dokonać rzeczy niemożliwych. (Krzysztof Wielicki)
To gdzie teraz?
Kilimandżaro albo Mount Blanc. Jeszcze się zastanawiam.